(1kB)(1kB) (1kB)
(1kB)
HOME POW WOW KRONIKA GALERIA O NAS OFERTA KONTAKT LINKI
(1kB) (1kB) (1kB)
(1kB)
(1kB) (1kB) (1kB)
Dzisiejsza data:

 




 
 
 
 
 
(1kB) (1kB) (1kB)
(1kB)
(1kB) (1kB)

Mieszanina kaliszanina - Marek Cichomski

(1kB)

11-letni Marek z mamą w kaliskim parku :) - fot. (co.) copyright by Marek cichomski
W roku 1981 miałem 23 lata.

W rodzinnym albumie mam swoje zdjęcie zrobione w kaliskim parku, na którym widać mnie z pióropuszem indiańskim na głowie. Był to pierwszy i ostatni raz, kiedy czepiec taki głowę mą zdobił. Miałem wtedy około 11 lat, i z tego też okresu mam zachowane jeszcze pierwsze, zbierane przeze mnie, wycinki prasowe zawierające pewne informacje o Indianach. Zdaje się więc, że urodziłem się już z zainteresowaniem tematyką indiańską.

I tak to zacząłem systematycznie pogłębiać swoją wiedzę o Indianach obu Ameryk.

Z osobami, które przyczyniły się do powstania Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian, utrzymywałem kontakty na długo jeszcze przed ukształtowaniem się samej nazwy Ruchu i przed Pierwszym Zlotem, na którym też byłem obecny (Chodzież, 1977).
Następne Zloty, jakie zaliczyłem, nosiły numer: III (Chodzież, 1979), X (Chodzież, 1986), XVI (Korne, 1992), XVII (Uniejów, 1993), XX (Chodzież, 1996) , XXI (Orłowo, 1997), XXII (Uniejów, 1998), XXIV (Drzewoszewo, 2000), XXVII (Uniejów, 2003).
Kiedyś, gdy miałem na to czas, trochę rzeźbiłem, malowałem i rysowałem (motywy indiańskie w rzeczy samej).
Brałem udział w organizowanych w latach 80-tych XX wieku Ogólnopolskich Indianistycznych Sesjach Naukowych w Poznaniu.

Organizowałem i współorganizowałem wiele wystaw o tematyce indiańskiej. Udało mi się też zorganizować kilka imprez o charakterze indiańskim, a także kilka spotkań, pogadanek i prezentacji.
Przez długie lata korespondowałem z wieloma młodymi ludźmi szukającymi kontaktu z Ruchem, przekazując im przeróżnego rodzaju informacje i udostępniając swoje zbiory oraz opracowania tematyczne.
I pogłębiałem swoją wiedzę w temacie.
Miałem też i okazję pomagać wielu polskim indianistom w gromadzeniu materiałów do napisania prac magisterskich.

Tipi nie mam, stroju też - poza jego elementami. Publikowałem teksty na łamach TAWACINU.
Wraz z Ranoresem założyłem w 1988 roku nieistniejące już pisemko WALAM OLUM.
Utrzymywałem też owocne i treściwe kontakty z Indianami Ameryki Północnej, wynikiem czego są między innymi nigdzie indziej do tej pory nie publikowane w języku polskim informacje, które znaleźć można w
Moim Parfleche.
Posiadam olbrzymią kolekcję książek o tematyce indiańskiej (tak w języku polskim, jak i angielskim), mam ponad 250 albumów z muzyką indiańską, chwalę się przeogromną kolekcją reprodukcji obrazów malowanych przez indiańskich artystów, a do tego jeszcze dochodzi duży zbiór filmów video, pocztówek, znaczków i innego rodzaju "indiańskich" gadżetów.

W stanie wojennym z Wydziału Kryminalnego odebrałem adresowany do mnie listem, jaki przysłał mi Marek Maciołek (listy były wtedy cenzurowane), ale na liście Wildsteina mnie nie umieścili, choć po dziś dzień jestem w cieniu SB (ale to już inna historia).

W latach 80-tych ubiegłego wieku publikowałem w ZIELONYCH BRYGADACH krótkie teksty i tłumaczenia o tematyce indiańskiej.
W tym też mniej więcej okresie prowadziłem przez szereg lat korespondencję z samymi Indianami, w tym (najobszerniej) z Michaelem T. Benwellem, Indianinem Mohawk z Kahnawake. ( recenzja filmu "Czarna Suknia )
Dotarłem też i do lakockiego artysty - Paha Ska.
W wyniku tego rodzaju kontaktów listowych, wszedłem w posiadanie wielu niedostępnych do tamtej pory w Polsce informacji.
Nie mogąc tego robić wtedy inaczej - zacząłem spisywać je i gromadzić w tematyczne zeszyty, które następnie wysyłałem innym osobom w Polsce, zainteresowanym danym zagadnieniem.
Treści niektórych z tych zeszytów były w późniejszych czasach przepisywane już przy pomocy komputera we fragmentach lub nawet w całości i publikowane w różnych pisemkach lub nawet powstały z nich osobne tomiki, jak np. wydany przez WABENO "Rzymski Nos" czy też "Ekwipunek jeździecki".
Inne do tej pory zlewane są w całość z Moim Parfleche.
21 maja 1983 roku zacząłem spisywać sobie "Kalendarium" , które we fragmentach było publikowane w niektórych gazetkach indianistycznych, a od 16 marca 2005 roku dostępne jest na internetowych stronach Huu-Ska Luta.
Jeszcze inny zeszycik, zatytułowany "Menu", powstał w roku 1994 i cieszył się dość dużą popularnością. Skłoniło to mnie do złożenia jeszcze trzech dalszych zeszycików o tym samym temacie.
Obecnie są one przenoszone na internetowe strony Huu-Ska Luta i na pewno staną się początkiem bardzo obszernego, wciąż rozbudowywanego działu "Indiańska kuchnia".
I dalej pogłębiałem swoją wiedzę w temacie.
Od 1992 roku współpracowałem troszkę z Błażejem Powroźnikiem nad wydawaniem nieistniejącej już gazetki KEYAH.
Współpracowałem też od 1994 roku z redakcją wstrzymanego pisemka ONONKWA, prowadzonego przez Włodzimierza Rybickiego.
Współpracowałem także i z Bogdanem Herbą, wydawcą POHIKERI.
Wspólnie z Błażejem Powroźnikiem pracowałem nad wydawaniem (również nieistniejącego już) INFORMATORA PRPI NA TROPIE.
Współpracowałem również z Rafałem Kisielewskim w prowadzeniu pisemka WABENO .
W ramach "Biblioteczki WABENO" wydałem kilka własnych opracowań.

Byłem pomysłodawcą, organizatorem i współorganizatorem sześciu już Fiest Gołuchowskich.
11 maja 2001 stałem się współorganizatorem zorganizowanego w Gołuchowie spotkania z Jamesem Robideau, połączonego z prezentacją idei odprawiania ceremonii szałasu pary; było to moje pierwsze, bezpośrednie spotkanie z Indianinem Lakota.

Na XXVII Zlocie PRPI w Uniejowie zostałem zaproszony do grona Rady Zlotu.
Od 2003 roku mam (dzięki Darkowi Lipeckiemu) własne zakładki na internetowych stronach :
Huu-ska luta, gdzie (między innymi) publikuję na bieżąco informacje poświęcone w całości Indianom.
Latem 2004 roku napisałem tekst DYNIA W HISTORII, KULTURZE I... ŻOŁĄDKACH INDIAN , przygotowany specjalnie na Pierwszy Dolnośląski Festiwal Dyni.

Od 13 września 2004 roku nie reprezentuję PRPI.

I nadal pogłębiam swoją wiedzę w temacie.

Marek Cichomski

mcichomski@wp.pl


Indiańskie Kalendarium wg. Marka Cichomskiego.








Relacje z Fiest w Gołuchowie




Relacja Staszka Mozoły Gołuchów 2004


VII GOŁUCHOWSKA FIESTA BEZ FIESTY


Zbliżając się na teren ośrodka w Gołuchowie zobaczyłem z dala 3 /aż/ tipi i około 10 namiotów. Zaskoczyło mnie to : już tu są i tak dużo! Mimo braku oficjalnej Fiesty, tym razem około 30 0sób przyjechało dzięki zachętom i umawianiu się "na dziko".

Po chwili dołączyło też moje tipi, które szybko stanęło dzięki uczynności i krzątaniu się Marka Cichomskiego, który następnie zadbał o drewno dla mnie i o kamienie do obłożenia ogniska. Nie dotarły Gandzia, Marta ani Ada, polerujące łyżki na następny posiłek z kaszki, więc zjedliśmy w innym gronie w tipi u Kruka. Tym razem podałem kompozycje nr 4 /kaszki : mleczno - ryżowa, ryżowo - malinowa, kukurydziana błyskawiczna, rodzynki, wiórki kokosowe/. W tipi byłem sam, więc przyjąłem Irenę, która nie musiała już stawiać swego namiotu. Ciekawostką było to, że spuszczono wodę z jeziora, więc mieliśmy do oglądania rodzaj mokrej pustyni. W zasadzie nie odbyły się działania według jakiegoś programu. Czas upływał nam na jedzeniu, rozmowach i śmiechach. Grupa poznańska trzymała się osobno i wychodziła osobno do lasu, natomiast reszta najczęściej gościła w towarzyskim tipi Kruka, gdzie zawsze odbywało się twórcze i wyciskające łzy śmiechu gadanie. Spisaliśmy np. Kodeks Indianisty, z którego wynika, że wszystko opiera się na jedzeniu.

Wyszliśmy także do słynnego kamienia, na który Lakota wbiegł boso i bez drabiny. Po kilku wspinaczkach oddaliliśmy się do lasu na małą ceremonię. Bluewind rozłożył Zawiniątko Ruchu, okadzaliśmy się szałwią i wypaliliśmy fajkę z czerwonej gliny /podobno biskupińskiej/. Cień powiedział coś o wizycie Jamesa i o scementowaniu Ruchu, po czym dostaliśmy po gałązce świeżej szałwi, aby ją posmakować, powąchać lub zrobić co chcemy. Najczęściej włożyliśmy ją do małego ogniska po delektowaniu się zapachem.

Nie było okazji na sesję zdjęciową, ale założyłem swój starszy zunicki strój, by mieć miłą pamiątkę.

Nadeszła ostatnia noc w niedzielę i Cień się ożywił. Wyciągnął płytę z melodyjną muzyką pow wow, którą włączyliśmy w barze. Ruszyliśmy do tańca na deskach przed wejściem. Był crow hoop, round dance /w którym Lakota pełnił rolę mojej partnerki/ oraz inne tańce wojowników i kobiet. Musiałem rozebrać się do spodni i butów, chociaż była ciemna, chłodna noc. Siedzący obok dwaj obywatele, masowej kultury nie mogli się nadziwić, że takie coś jest w Polsce. Ich zdaniem "co to się teraz robi w Polsce?". Mimo poczucia swej wyższości kulturalnej, obywatele ci nie pokazali czegoś lepszego, przeciwnie : awanturowali się na terenie obozu, gdyż jeden szukał swojej żony. Po agresywnym szarpaniu w tipi Kruka, uderzył robiąc dziurę przy wejściu. Odgrażał się że nam spali i przewróci te namioty. Następnego ranka, gdy inni spali, usłyszałem nienawistne słowa z tarasu domku , przeklinali nas i krytykowali.

W poniedziałek o 11.00 wyruszyliśmy do domu po posprzątaniu po sobie. Dzięki przeładowanemu samochodowi Cienia, obyło się bez dźwigania mojego tipi i tak dotarłem do bramy mojego pueblo.


Stanisław Mozoła / Sulęcinek



Relacja Błażeja " Kruka " 2004 Gołuchów 2004


Przybyli z Wrocławia.
Samochód wypełniony różnymi różnościami, niekoniecznie mającymi związek z miejscem gdzie się zjawili. Smród "Nitro" mieszał się z zapachem dymu. Czterech ich było, gdy rankiem w czwartek stanęli w Gołuchowie. Na ośrodku nie było jeszcze nikogo z indianistycznej braci. Wkrótce stanęło pierwsze tipi. W środku rozlokowało się owo dziwne towarzystwo: Grześ Ten Który Rąbie Drzewo z bratem Stefanem, Piotr Cebula i Kruk. Tak rozpoczęła się:

VII Indianistyczna Fiesta w Gołuchowie

Rany...już siódma.....Do końca nie było wiadome czy impreza w ogóle się odbędzie.
Nikt nie wiedział kto przyjedzie i nie było wykluczone że spełnią się najgorsze wizje. Wcześniejsze telefony do Marka Cichomskiego i Ani Udałowskiej nie wyjaśniły wiele. Na Zlocie dużo ludzi deklarowało swój przyjazd na Fiestę, ale widok pustego pola z jednym tipi nie napawał optymizmem.
Optymistyczny też nie był widok poza ośrodkiem. Ktoś wypił zalew!!!!!! Jakiś smok na kacu gigancie? Pomosty głupio sterczały wśród piachów, przez szary muł przetaczała swe wody licha pozostałość rzeki Ciemnej, wzdłuż której ustawiły się niezliczone mewy, czaple i stadko łabędzi. Ale mimo tego zrobiliśmy krótką sesję zdjęciową z "moczeniem nóg" w nieistniejącej wodzie. Chcieliśmy też skakać na główkę w muł.
Niestety popołudniu Grześ, Stefan i Piotr musieli opuścić tipi i pojechali do Poznania. Mieli wrócić rankiem w piątek z jeszcze jedną osobą. Tak więc zostałem jedynym fiestowiczem.
Nie było to przyjemne. Oczekiwanie, pustka. W sumie było trochę rzeczy do roboty jak narąbanie drewna, zrobienie konstrukcji na kociołek i jeszcze parę, ale ogarnęło mnie tak silne zniechęcenie, że tylko połaziłem wokół nieistniejącego zalewu, wyprawiłem się do sklepu po prowiant ( w tym boczek!!!). Boczek pieczony na kamieniach! Mioooodzio!(choć są osoby nie podzielające tej opiniiJ) W końcu położyłem się spać. Było to trochę trudne zważywszy na głośność dźwięków płynących z baru. Dobrze, że ogień w tipi się palił, przy nim zawsze mi lepiej.
Koło piątej rano ze snu wyrwał mnie dźwięk silnika. Charakterystyczne porykiwania Grześkowego "indian car'u". Nie wezmą mnie szelmy z zaskoczenia :).
Czekałem więc sobie obudzony aż podniesie się klapa tipi. Pierwszy głowę wsunął Piotr. Był chyba trochę zaskoczony, gdy w migotliwym świetle ogniska zauważył że nie śpię :). Potem wtoczyła się reszta:Grześ, Stefan i....ta na która najbardziej czekałem....porwana na Zlocie z kaktusowego tipi.....Vampiria..... Kobieta Wojownik.....Ania. Nie widziałem jej od Zlotu. W czasie gdy witaliśmy się po miesiącu niewidzenia, Piotr z Grzesiem porozkładali legowiska, wniesli wszystkie graty. Ognisko dopalało się a my zapadliśmy w sen.
W piątkowy ranek pojawił się około dziewiątej odwieczny kierownik fiestowego zamieszania: imć Marek Cichomski. Wszyscy w tipi jeszcze spali, poddymione muchy mdlały i spadały na podłogę a w "zalewie" karasie leżały brzuchami do góry w mule i gmerały szłapkami :).
Gdy Marek wszedł do naszego tipi a reszta jego mieszkańców przebudziła się, dostałem wieeeeeeeeeeeeeelki opr. od Piotra, że drewna nie ma, stojaka na kociołek zresztą też i że się leniłem przez cały wczorajszy dzionek (co zgodne było ze stanem rzeczywistym :)).
Postawilismy kociołek na drwach, ale po jakimś czasie obalił się zalewając płomienie. Na szczęście jednak nie zalał ognia całkowicie, a ja musiałem w końcu zrobić stojak. Konstrukcja nie była może specjalnie stabilna ale przetrwała do końca Fiesty.
I zaczęły się wielogodzinne dysputy o : PRPI, przeszłości, Sat-Okhu, Indiańskiej Babci, której ja nawiasem mówiąc nawet nie mam prawa pamiętać, o fajce, fladze, pow wow.... , o Jimie, o Mocy, o ludziach Mocy. Właściwie to dyskusja toczyła się głównie pomiędzy Markiem a Piotrem, rzadko jedynie ktoś z nas "młodych" zabierał głos.
Przeszło potem do współczesnych zlotów, do spraw związanych z "radą kobiet", przyszłości Ruchu, Zlotów.
Kiedyś bano się "dyktatury" tradycjonalistów, czy teraz grozi dyktat pow wow? "... na organizacji zlotów można zarobić..." Czy zloty zmienią się w targowisko dla turystów a indianiści wybierać zaczną małe, kameralne imprezy? Wiele pewnie wyjaśni się już na pow wow i przyszłym Zlocie.
Gdzieś koło południa Stefan zaczął zdradzać zachowaniem że trzeba ruszać do Warszawy (dla niezorientowanych to taka wieś na Mazowszu nad Wisłą).
I pojechali Grześ, Piotr i Stefan. Niestety wzywała ich praca, a my w trójkę zostaliśmy. W międzyczasie dotarła wiadomośc, że Rafał z Chorzowa nie dotrze co zdziebko nas zdołowało. Wyczekiwaliśmy, dyskutując trochę o dalszych częściach wcześniej poruszonych tematów, na kolejnych indianistów. Marek zaczął zbierać chrust i gałęzie, Ania i ja wyskoczyliśmy po zaprowiantowanie. Smutne lecz prawdziwe.... ta Kobieta Wojownik po cichu przejęła władzę w tipi...a ja nie protestowałem - przynajmniej nie bardzo :).
Jeszcze długo potem stan liczebny fiestowiczów nie zmieniał się. Ale w końcu los się usmiechnął. Przytargał się Bluewind i Beata (czyli Ania Beata lub Ania B.). Znaleźli szybko miejsca u nas. A potem....zaczęło się zaludniać. Przybył Lakota z Jarlem Januszem, Staszek z Sulęcina, ogrooooooooooooooooomna załoga Groszka, pojawił się nad nami Cień z Ewą a wkrótce wycie Wilka dało się słyszeć w okolicy.
Czyli jednak. Ludziska przybywają. Znowu stanęly tipi (w sumie 4), kilka namiotów, znowu przy ognisku indianiści opowiadali swe przemyślenia, żarty, wspomnienia. Piątek dobiegał końca, Marek pojechał do domu, zapowiadając że wróci jutro, część ludzi poszła do baru, część spać a Vampiria ze mną na długi nocny spacer. Cichy był las nocą, gdzieś w oddali słychać było jednak cywilizację. Gdy wróciliśmy panowała już w obozie cisza...
Sobota rano.
Powoli budzimy się do życia. Już nie pamiętam kto wpadł na pomysł zrobienia śniadania. Na dźwięk słowa "śniadanie" indianiści najczęściej baaardzo szybko zlatują się na miejsce pokazania się pokarmu :).
Powoli klaruje się definicja indianisty , ale o tym już kiedy indziej. Powoli też okazuje się że jedzenia w tipi jest coraz więcej. Niestety :) okazuje się, że wszystkie kobiety mieszkające u mnie w tipi to wegetarianki....wizja braku boczku zawisła nad kruczym, przepraszam... już aniowym tipi. I nagle pojawia się znowu Marek Cichomski.
Ja nie wiem jak mam to opisać, aby nie popaść w peany ku czci Marka C., ale LUDZISKA JEDZCIE TYLKO MARKOWY CHLEB!!!!!! Upieczony przez żonę Marka chleb z nasionami znikał w zastraszającym tępie, ba ŚLIW 03!!!!!!
Nawet ja, stary padlinożerca wrąbałem kilka kromek markowego chleba z markowym dżemem śliwkowym. W sumie pół fiesty ulokowało się w naszym tipi na to śniadanie. Z innych ważnych rzeczy , Marek przywiózł boczek i kratkę do pieczenia, dzięki czemu moja chybotliwa konstrukcja przetrwała :). Tak z innej beczki..... w tym roku nie było Centralnego Ognia na zewnątrz, między tipi. Postanowiliśmy że Ogień u nas będzie tym, do którego każdy może przyjśc, usiąść, porozmawiać. I może dzięki temu było u nas zawsze full ludzi, toczyły się przeróżne dyskusje. A że ogień w tipi był też po to , aby robić jedzonko...zawsze ktoś mógł znaleźć coś dla siebie.
ŚLIW 03 powoli znikał, kanapki też, humory poprawiały się w zastraszającym tępie. Wilku cieszył się jak dziecko, śmiechów było co niemiara, więc postanowiliśmy ( w końcu ) ruszyć zwłoki i iść do parku. Rany, jaby ktoś nas widział i słyszał, to pomyślałby, że jakieś stado wypuścili z wariatkowa. Jakaś kobieta w popłochu uciekła z chodnika, a my (głównie Wilk, Lakota i Blue) śpiewaliśmy....(czytaj darliśmy się jak nie wiem co) w drodze do żubrów.
Dotarłwszy spotkaliśmy jeszcze dwoje "naszych". Pamięć moja jest zawodna więc ...nie pamiętam ich imion. A żubry, jak to one żyły sobie niespiesznie. Ale tradycyjnie już okazało się że jest ich więcej. W czasie wędrówki po ogrodzie cały czas miałem oczy na około głowy. W poszukiwaniu jednego drzewa. Niestety, mimo łażenia jak dziki po wszelkich możliwych alejkach...nie znalazłem,a po rozmowie z pracownikami muzeum leśnego wiedziałem, że nie znajdę. W tym czasie większość ekipy wałęsała się po zamku. Ania dzielnie towarzyszyła mi w poszukiwaniu drzewa.Wilk w tym czasie powędrował w jakieś sobie tylko znane miejsca.
Po południu, a właściwie już wieczorkiem, po rozmowach z Markiem wywołaliśmy Oklateya z lasu. Choć nie mówiliśmy tylko o nim. Dużo tematów tyczyło się Piotra. Oklatey nie przyjechał na długo, ale był. I co tu z nim zrobić, przecież nikt go nie zastrzeli albo zabroni robić cokolwiek.
Wreszcie wieczorem odbyła się wyżera.I do czego to doszło..... ja z chochlą przy garach......:). Narobiliśmy ryżu, do którego weszło leczo ..Uli (przyjechała na krótko), boczek, jakieś warzywa... i znowu nasze biedne wegetarianki miały pecha:) :).... ale gwoździem programu był syrop klonowy od Ewy. Znaczy syrop sam w sobie był ok., ale jak się do niego dobrać? Opcja granatu dla otwarcia pojemniczka też była brana pod uwagę :). W końcu udało nam się dobrać do zawartości.
....indianista jest naziemną formą sępa i jest zawsze głodny.....
potem definicja zaczęłą się rozbudowywać.....
jest na stronce chyba u Blue, więc nie będę jej tu powtarzał....
a "rada kobiet" i tak się z tym nie zgadza...
W nocy kolejny spacer z Anią po wyschniętym jeziorze.... kiedy następny, Wojownicza Kobieto?
Niedziela.
Od rana jakoś cicho. można było wręcz wyczuć że coś się wydarzy.
I wydarzyło się. Staszek , jak przystało na fiestowicza indianistę wskoczył w strój. Wyglądał jak spokojny, wyciszony, opanowany nawahijski szaman. Jak to Staszek :). Ciekawym, czy kiedyś nadejdzie dzień, gdy zobaczę go wyprowadzonego z równowagi :) ?
Ale na Staszku się nie skończyło. Lakota się tez przebrał........ZA LAKOTKĘ!!!!!!!! W sukni Ani, jej pasie i ozdobach a swoich moksach wyglądał widać na tyle ponętnie, że Ania chciała go porwać :). Ci którzy to widzieli pękali ze śmiechu (nawet Staszek), a co nie widzieli ...niech żałują.
Czas jakiś po tym wybraliśmy się nad kamień. Ten sam kamień, na którym rok temu urodzili się zeszłoroczni fiestowicze. Banda nas szła nielicha: Blue, Cień z Ewą, Ania B., Lakot(k)a, Jarl Janusz, Staszek, Ania i ja....czy ktos jeszcze...nie pamiętam. Kamień stał sobie dalej na swym miejscu, wsłuchując się w to co go otacza, czasem mówiąc coś drzewom.
Była niedziela, więc słowa Kamienia troche zagłuszały wycieczki z okolicznych terenów. W tym też czasie Janusz i Blue uwierzyli, że Ania Vampiria mocno gryzie :). Wtedy też Lakota udowodnił, że ma gekony w rodzinie.
ON PO PROSTU WBIEGŁ NA KAMIEŃ!!!!! Boso, bez pasa z nożem (bo ciężki) i to dwa razy. Blue podał mu szałwię, która została w jednej z kamiennych szczelin. Coby głaz troche o nas pamiętał......
Chwilę potem poszliśmy nieco dalej, zapalić mikroogień, szałwie i fajkę. Wiele poszło wtedy w niebo intencji np. za Adama i jego operację. I gdy tak siedzieliśmy w kręgu, dzieląc się szałwią od Ewy i paląc fajkę, gdy w środku leżało zawiniątka PRPI One przyleciały.
Krążyły nad nami, mówiąc coś, ja im odpowiadałem. Słychać Je było już przy Kamieniu. Cztery Kruki..... Gdy wracaliśmy, leciutko popadało, może po to by zagasiś wszelkie iskry jakie po nas mogły zostać w lesie.
Przed wieczorem do naszego tipi wkulali się sąsiedzi : Lakota z Jarlem. Przytachali wór a w nim kukurydzę. Jeszcze z Bolesławca.
-a jak będzie za mało? zapytałem patrząc na stos kolb :)
-to zwiększymy wydobycie - odparł Jarl.
Kukurydza powoli dochodziła w garze a my znaleźliśmy się w barze. Zrobiliśmy indiańską potańcówkę przy Black Lodge - piosenki dla dzieci - . ostro było. wytańczyliśmy się jak na pow wow. 3 flaszki mineralnej nie ugasiły naszego zmęczenia. A jak "obcy" dziwnie się patrzyli. Co prawda ich komentarze dalekie były od zrozumienia, a brzmiały tak, że lepiej nie będę ich przytaczał. Jeszcze czytające to dzieci nie zrozumieją.
Niestety ci sami "obcy" byli sprawcami jedynego nieprzyjemnego incydentu na Fieście. Gdy wracałem z łazienki po tańcach, wydzierali się w poszukiwaniu jakiejś kobiety. Byłem już w tipi, gdy klapa nagle się podniosła i pod łokciem siedzącego przy drewnie Lakoty pokazał się obcy łeb. Ostra wymiana zdań. "Pazurek" w ręce, rozdarty materiał w tipi koło drzwi - taki skutek. nie chce mi się o tym pisać, bo aż krew mi się gotuje w żyłach (a wtedy Vampiria nie będzie miała co pić :)).
Kiedy te ćwoki w dresach z golonymi łbami zrozumieją że tipi to dom!!!!
Nie ważne. Kukurydza doszła i zaczęła się ostatnia fiestowa kolacja. Po niej nasz ostatni fiestowy spacer, ostatnia fiestowa noc pod tipi....
Poniedziałek.
Dzień odjazdów. I wbrew swojemu zwyczajowi nieopisywania końcówek, ten dzień opiszę. Pożegnania - jak po dobrze spędzonym czasie: spokojne ale ciepłe. Odjeżdża samochód Cienia. Ostatni uścisk z Anią....dłonie przy szybie.....znikają.....i mimo, że tipi zostało u mnie, to jest to już JEJ tipi....(muszę w końcu zmienić te drzwi :)).Mam nadzieję, że pisząc to, nie zapeszam.....
Zostaliśmy w piątkę. Jarl, Lakot(k)a, Blue, Ania B. i ja. Jakoś udało nam się zapakować do jarlowego auta. Po sakramentalnym: uważam fiestę 2004 za zamnkniętą i paru śpiewach - ruszyliśmy do Ostrowa.
Tu drużyna rozłączyła się: Jarl z Lakot(k)ą i Bluewindem pojechali do Bolesławca (czyżby zwiększyć wydobycie kukurydzy?) a ja z Anią B. - stopem na Śląsk. Ci, którzy choć trochę poruszają się tym sposobem, wiedzą, że trasa Poznań - Katowice pod tym względem nie należy do przyjemnych.
A my - w dwójkę, z plecorami, namiotem i tipi. Słowem - kaplica. Z Ostrowa nie mogliśmy się wydostać gdzieś tak przez jakieś 3 godziny. Może staliśmy w nieodpowiednim miejscu, ale w końcu zabrali nas jacyś drogowcy. Co prawda tylko do Antonina, ale dobre i to.
Tak zaczęła się nasza podróż metodą żabich skoków (czyli na żabkę :)). Następny krótki skok - do Ostrzeszowa. I żeby było śmieszniej, zabrało nas dwóch technowców czy jak ich tam zwą. Więc oni też czasem mają ludzkie odruchy.....
Dalej - do Kępna. Na szczęście tym razem gość miał samochód z "paką" gdzie wlazły wszystkie nasze toboły. Dotarliśmy do Kępna, miasta gdzie nie raz już byłem. W myślach błagałem, żeby choć do Kluczborka udało się dostać. Stamtąd w razie czego jeżdżą pociągi osobowe do Katowic. Nie staliśmy długo , gdy zatrzymał się kolejny samochód. I udało się - kolejna żabka do Kluczborka załatwiona. Tymczasem zaczęło się zmierzchać, a co gorsze - z zachodu nadciągała chmurka, która czasem tak dziwnie jakoś pobłyskiwała. Gdzieś przed 21-ą sytuacja wyglądała tak nędznie, że na poważnie rozważaliśmy rozbicie namiotu na przydrożnym polu.
Na pociąg nie mieliśmy już co liczyć, wydaje mi się że żaden już nie leci. Tymczasem milusia chmureńka z błyskawicami błyskawicznie zbliżała się do nas, gdy zatrzymał się samochód ze starszym panem w środku, który stwierdził, że jedzie do Gliwic.
HURRAAAAAA!!!!!! jedziemy. Koło 22-ej byliśmy w Gliwicach. Ania B dzielnie znosiła żabowanie stopem i zdążyła na ostatni autobus, a ja na ostatni pociąg do mojego Mordoru w Gołonogu.
Fiesta się skonczyła. Z głośników leci Nightwish, w głowie tona myśli, dwie tony wrażeń, przydałoby się taż szesnaście ton srebra na wampiry :).
Czemu lubię jeździć na takie małe imrezy jak fiesta?
1. bo są małe,
2. nie ma dzikich tłumów turystów, nie ma wszechobecnego handlu, nikt nie martwi się czy zarobi,
3. jest od groma czasu , aby pogadać, podzielić się przemyśleniami,
4. tu widać, kto chce przyjeżdżać po to by spotkac się z przyjaciółmi,
5. tu kruki latają czwórkami nad palącymi fajkę i przenoszą ich modły Tam.
Tak a'propos rozmów fiestowych:
Piotrze, jeśli czujesz się jednym z ojców PRPI, jeżeli jesteś opiekunem Fajki, jeżeli robisz różne, może wg niektórych kontrowersyjne rzeczy napisz to wreszcie i opublikuj te tony materiałów. Jestem Ci bratem i tylko proszę, abym nie musiał już odpowaidać za Ciebie na pytania Ciebie się tyczące....
I na koniec, choć nie najmiej ważne:
Marku C..... krucze...WIELKIE DZIĘKI!!!!!!!! nie umię pisać i mówić podziękowań.......Dzięki także dla tych, którzy fiestowali w tym roku i zaszczycili nasze tipi swą obecnością, śmiechem, słowem...(oraz jedli to paskudztwo które robiliśmy :)).
Dzięki dla moich braci : Grzesia i Piotra, że choć na krótko , ale byli i że przywieźli tą, z którą najwięcej czasu spedziłem, Czarną, Zębatą Perłę :), no i oczywiście dla niej, że była i wytrzymała ze mną (przy okazji zamieniając połowę fiesty w wampiry :))...
Z wieloma z Was zobaczę się na pow wow (jeśli Duchy pozwolą), a więc tradycyjnie:

DO ZOBACZENIA......

trochę podgryziony, ale wciąż ( a może dlatego) żywy
Błażej " Kruk "



Relacja Marka Cichomskiego Gołuchów 2003

Pomysł zebrania się w Gołuchowie w tym roku rzucił na Zlocie Kruk, rozwinęła go Magda a mi już nic innego nie pozostało jak rozpowiedzieć o tym innym. No i poszło info, no i przyszedł 28 sierpnia...

Na Ośrodek przyjechałem wraz z synem około godz. 10:00. Puste domki wczasowe, puste pola namiotowe.

Czy w ogóle ktoś dojedzie...? Trudno, myślę sobie, posiedzę trochę i wrócę do domu.
Póki jednak co - organizujemy mały wystroik terenu i rozpalamy ognisko by jakoś zmienić klimacik.

Idzie ktoś i już z daleka widać, że ktoś taki może iść tylko do nas. Doszedł. Mówi, że jest znajomym Maciołka i Michalika. Wkłada koszulę indiańską, perukę i masę indiańskich ozdób. Mówi, że jest z Norwegii a jego prababka była Indianką Ute. Mówi jeszcze i mówi. Połowy z tego nie rozumiem, bo po polsku mówi bardzo niewyraźnie. Szok! Wierzyć się nie chce w to co się widzi i słyszy! Nazywa się John Mato Wakan Amstrong i już wkrótce wyda swą książkę. Mieszka od dziesięciu lat z żoną Polką w Murowanej Koźlinie. I to już wszystko. I po to choćby opłaciło się do Gołuchowa przyjechać! I to jest niesamowite...

Odchodzi syn, dochodzi Darek Gołębiowski z torbami mieszczącymi 2500 wyrobów z koralików. Mato Wakan zakupuje prasę indianistyczną i wyroby Darka po czym odchodzi, zawiedziony, że nie ma tłumu Indian.

Znowu zostały dwie osoby. Tym razem ja i Darek, który dodatkowo zapowiada załamanie się pogody. I tak minęła szósta godzina oczekiwania na to, czy coś się stanie. Darek kładzie się, by odespać kilka ostatnio nie przespanych nocy. I tak to kontynuowałem w pojedynkę Szóste Spotkanie Gołuchowskie pilnując Darka, jego dobytku i żaru w ognisku. Rozpoczęła się siódma godzina oczekiwania na to, czy coś się stanie.

I stało się. Doszły dwie dziewczyny z Białogardu, dojechała ekipa Magdy Florek i już wiemy, że w Pleszewie jest Kruk. No... chyba się jednak coś zacznie. Oj... po ośmiu godzinach robienia sobie nadziei, nadzieje się spełniły. Z taką ekipą to już można zrobić wszystko!


A w czwartek jeszcze:

- zbiorowo oglądaliśmy koralikowe prace Darka
- rozbiliśmy tipi Kruka
- co chwilę opowiadałem o Mato Wakan
- Hubert ponauczał nas dmuchania w rurę
- pogadaliśmy o tym co to znaczy być Indianinem, kończąc temat tym, że gdy nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze
- zebrał się team i pośpiewał, zebrały się dwie pary i zatańczyły Round Dance
- szukaliśmy Marsa, ale wysokie drzewa nie pozwoliły nam go odnaleźć

W dzień drugi, piątek:

- zapowiadany z gradem, burzami i ulewami dzień przywitał nas palącymi promieniami słonecznymi
- dojechała Jaszczurka
- zjawił się fotoreporter i była sesja zdjęciowa, która zakończyła się całkowitym załamaniem psychicznym fiestowiczów spowodowanym złą aurą dziennikarza
- nim jeszcze dziennikarz zdążył wyjść z Ośrodka zaimprowizowaliśmy ceremonię oczyszczania atmosfery dymem z szałwi
- po powyższym Kruk zainicjował serię pieśni; od wojennej, poprzez oczyszczającą do wszystkich innych, jakie mu się nawinęły na język
- sesją odprężeniową zakończyliśmy tańcem Round Dance, wykonanym (z braku większej ilości par) gęsiego
- Pomogło! Tańce zakończyły się hymnem o OKlat Eyu, próbkami "Czerwonego jak cegła" i innymi humorami
- przed rozejściem się na zakupy poczytaliśmy sobie i pośmialiśmy się z opinii dziennikarskich z poprzednich spotkań gołuchowskich
- odeszła Jaszczurka odprowadzona przez Kruka w pełnym stroju indiańskim
- doszła Yegman z córką
- znalazł się sponsor; Monika, która wraz z mężem uraczyła nas sokami owocowymi i wyszła z tego niezła, pełna radości, ceremonia picia
- nastąpiła kolejna sesja oglądania prac koralikowych oraz oglądania prasy indianistycznej, książek i zdjęć ze Zlotu
- przeprowadzono dyskusję na temat wykorzystywania do reklam elementów kultury indiańskiej
- omówiono filmy indiańskie
- omówiono muzykę indiańską
- w nocy pokropił deszcz i postawiono nowe tipi.

Dzień trzeci, sobota:

- obudził nas cud.... z nieba spadały drwa na opał (trochę wiało),
- Grzesiu spać nie mógł i o godz. 600 rąbał drzewo
- Tomek zatrąbił pobudkę, ale widać była ona zbyt biała, gdyż z tipi Kruka rozległ się okrzyk "Wasiciu! Wasiciu!"; ale na szczęście nie było nieszczęścia
- 7:00 rano; Grzesiu spać nie może i rąbie drzewo
- rozpoczęło się mycie, jedzenie, zbieranie drwa i dyskusje
- 12:00; Grzesiu spać nie może i rąbie drzewo
- 13:00; Grzesiu spać nie może i rąbie drzewo, a Groszek chodzi narąbany
- w tipi Kruka odbyły się pieśni chóralne
- wokół Kamienia św. Jadwigi odtańczono kilka tańców i od razu poprawiła się pogoda
- ruszyła wyprawa na polskie bizony
- postawiono na terenie obozowiska totemy
- nastąpiło zbiorowe zjadanie Staszkowi ryżowo- malinowej kaszki dla dzieci; i tak zawiązało się Stowarzyszenie Dzierżycieli Łyżek
- nastąpiła nerwowa (bo zaczynało się ściemniać) sesja zdjęciowa nowego wystroju obozowiska i poprzebieranych niektórych fiestowiczów
- 23:00: nie słychać rąbania; Grzesiowi chyba zachciało się spać
- po ciemku już ustawiono tipi Marii
- nastąpiła kolejna już prezentacja wokalnych super- umiejętności Magdy, Jagny i Kruka
- prezentacja, nauka i omówienie wielu aspektów związanych z tańcem w wykonaniu Yegman
- zbiorowe pieczenie mursztlików i kaperowanie nowych współpracowników WABENO

Niedziela:

- od rana znika tipi Marii
- śniadanko i pierwsze rozstania
- budzi się Grzesiu i tak zostaje Tym, Który Nie Widział Trzeciego Tipi
- góralsko-indiańskie zaśpiewy Kruka przeplatane operowymi trelami Irenki
- prawdziwe już śpiewy indiańskie wraz z nauką bębnienia i szlifowaniem kroków tanecznych
- kolejna wizyta sponsorów z kolejnymi, olbrzymimi butlami napoi
- przeglądanie stosów różnych zdjęć dowiezionych przez Monikę
- Staszek ponauczał nas spisanych przez siebie pieśni
- odśpiewano oklatejowski hymn
- oburzona Irenka puściła się w pogoń za Krukiem
- Kruk przykleił się przez szybę samochodu do ręki Yegman
- odleciały dwie sikorki do Białogardu
- i wszystko powoli się zakończyło.

Łącznie w Gołuchowie stawiło się 34 indianistów. Spaliśmy w trzech tipi, czterech namiotach i jednym samochodzie. Był z nami też jeden pies.

W trzech namiotach i w dwóch tipi nie wypito ani kropli alkoholu.

To, co się w sumie wydarzyło w tym roku w Gołuchowie, przejdzie zapewne do niezapomnianych chwil części zgromadzonych tam fiestowiczów. Takiej atmosfery, takich klimatów nie da się już powtórzyć w ten sam sposób, ani też i opisać. Gdyby nie osoby, które zjechały na to spotkanie, nie byłoby tak, jak było.
Dzięki więc Wam ogromne za to.
Dzięki za niesamowitą wolę bycia razem.
Dzięki za ogromne trudy podróży jaki przeszliście by do nas dojechać.
Dzięki w końcu za tyle ciepła, tyle Serca, tyle pozytywnych wibracji.
Dzięki za to, że byliście, tym bardziej z tego powodu, że Fiesty gołuchowskie to moje "dziecko", to moje "marzenie"...


Chciałbym jeszcze Wam dziękować, ale inaczej już nie umiem...

Marek Cichomski Kalisz


Relacja Błażeja " Kruka " 2003 Gołuchów 2003


Siedzę. Hałas miejski powoli przetacza się przez mą głowę. Boli coraz bardziej....Coraz dalej ogień...Coraz dalej Rodzina......Coraz dalej glosy ptaków....Coraz dalej dym ogniska, rytm bębna, słowa pieśni i kroki tańczących.......Siedząc w miejscu które najlepiej byłoby zalać wodą a co wystaje spalić, przedzieram się tam, daleko. Tam gdzie ludzie rodzili się na kamieniu, gdzie wody zalewu słuchały mojej Siostry, gdzie Ogień i głos kruka wypędziły nas na wędrówkę, gdzie zdarzały się sytuacje aby moja żona była tylko rok starsza od mej i jej córki a kawa mogła być zrobiona z kawy, gdzie tipi ekspresowe zostało sfeminizowane a tipi krotoszyńskie zdało się widmem nocnym......

Zamykam oczy...(nie da się co prawda wtedy pisać ...) wracam myślami do czwartku, 28-ego sierpnia, gdy załadowany po uszy stanąłem na stacji w Pleszewie bez wielkiej nadziei na dojazd do celu: do Gołuchowa. Znikąd ratunku. W końcu jakieś małżeństwo ulitowało się nade mną i podwiozło do Pleszewa na rynek. Stamtąd słynną 12-tką i jestem na przystanku znanym jako Gołuchów-Ośrodek.

Dobrze było zanurzyć się w znanym lesie, iść ścieżką którą kilka razy już szedłem aby dotrzeć na miejsce. Idąc zastanawiałem się ile tipi będzie już stało, czy będzie palił się ogień. Mijałem kolejne domki gdy zza jednego z nich wyłonił się kierownik zamieszania: Marek C. (poszukiwany listem gończym w całym Kaliszu).

Pierwsze powitanie. Na fiestowym terenie pusto..... Stał tylko niebieski namiot Marka. Przy ogniu siedziały trzy osoby: Ania, Marta (zwane Sikorkami) i Darek. Trochę zrzedła mi mina na widok tak "licznego" towarzystwa. W jednym z domków zainstalowała się ekipa krakowsko-poznańsko-wrocławska pod dowództwem mojej siostry Yagny. Zresztą było ich słychać.

Chwila odpoczynku po trasie i rozpoczęły się zawody w biegu z tyczkami. Nie pamiętam kto zwyciężył. Dziewczyny dzielnie taszczyły tyki, aż miło było popatrzeć. Stawianie domu zajęło nam z Markiem jakieś 15 minut. Tak więc tipi ekspresowe już stało. Ciekawe czy pojawi się tipi w proszku tudzież tipi instant? Jeszcze chwila i byłem urządzony w środku. Przy okazji wyszło, że Martę z Anią zaprosił Wiatr, przy czym sam się nie pojawił. Powstał wiec pewien problem kwaterunkowy. Jak wszystkie problemy na fieście - został z powodzeniem rozwiązany. Czekaliśmy też na Yegman z Yegmaniątkiem Adą...nie doczekaliśmy się ich w czwartek.

Nagle zaroiło się od ludzi. Yagna 3 Kamienie, Loco, Magda Biały Warkocz i Jędrek przybyli w strefę ogniskową. Kolejne powitania, przeplatane moim marudzeniem, że muszę coś zjeść bo padam na dziób. Magda z Yagną wymieniły w międzyczasie swe tajne znaki i tak oto siedzę w ich domku konsumując kanapki. Powoli zaczęła mnie ogarniać błoga senność po posiłku. Ale nie dane mi było jeszcze zasnąć, zresztą nie tylko mnie. Ciągle martwiłem się o Yegman, bo krążyły słuchy iż wyjechała w czwartek rano stopem, a jeszcze nie zameldowała się w obozie. Kilka razy patrzyłem co działo się przy centralnym ogniu. Pustka. Blask węgli, syk drewna, zapach dymu, którym jeszcze przesiąknięty jest mój pokój. Sikorki znalazły tymczasowy nocleg w niebieskim namiocie a Darek skierował się w stronę baru. Dołożyłem drewna do ognia i poszedłem na własną zgubę z powrotem do domku załogi KPW (Kraków-Poznań-Wrocław). Kto wpadł na pomysł gry w kości? Żeby to jeszcze były kości bizona. Albo jakiegoś Smoka. Zaczęło się niewinnie od gry w "tysiąca". Oczywiście zająłem zaszczytną ostatnią pozycję. Brakowało tylko Moniki Leśnego Chochlika. Miała dojechać, jednak los pokierował sprawy inaczej. Wyszło m. in. na jaw iż Monika ma nowe imię: Sindy Ogniste Pośladki. Nie pytajcie mnie dlaczego, Yagna na pewno opowie to 100 razy lepiej. A tak w ogóle to czy ktoś widział jak Yagna przeobraża się w sowę? Ja miałem tę przyjemność i mało ze śmiechu nie skonałem. (byłoby jednego ptaszyska mniej). Powoli pojawiały się też symptomy pewnej epidemii: zrzucania kości na ziemię. Zaczęło się od Jędrka. Po "tysiącu" przyszedł czas na pokera. Było już mocno po północy, więc to dobry czas na taką grę. Gra toczyła się raznie, kości coraz częściej lądowały pod stołem (tym razem już wszyscy siali nimi jak jeden) a wśród nas pojawiała się kolejna faza. Dobrze że w pobliżu nie było dzieci. Nie jest to przyczynkiem do sławy ale zdarzało się, że padało zdanie gdzie tylko spójniki i zaimki były wypowiadane mową cenzuralną. Może nie będę cytował, co? Po partyjce pokera rozpoczęliśmy kolejną grę w tysiąca. Prym wiodło hasło "lepszy gość", niezależnie od liczby wyrzuconych oczek. W końcu, koło czwartej grę wygrał Loco. Lepszy gość! Sen powoli wkradał się w nasze zmęczone mózgownice. Magda na własne nieszczęście zażyczyła sobie masażu pleców w moim wykonaniu. Pomógł, tylko skąd te siniaki koło kręgosłupa?

Zaczynało się rozwidniać. Skierowałem swe zmęczone zwłoki do tipi, rozpaliłem ogień i zasnąłem jak zabity. Zimna to była noc. Zimna i cicha. Dziwnie się śpi w pustym tipi. Przed zaśnięciem wspominałem zlot, Placka z Kingą, mojego brata Sauka i Agnieszkę. Patrząc przez otwór w "dachu" zastanawiałem się gdzie teraz siedzi Włodek, co porabia Kasia i Borówka. Dlaczego Czapla jest tak daleko. Wiele myśli, wiele twarzy...w końcu sen.

Piątek rano. Przez szczeliny miedzy poszyciem tipi a ziemią wdarł się ziąb. Słońce przebijało się przez korony brzóz niosąc nadzieję dobrego dnia. I faktycznie, był to Dobry dzień. W tym dniu powstała Rodzina. W tym dniu tak naprawdę zaczęła się dla mnie Fiesta. W tym dniu spotkałem po dwóch latach Jaszczurkę.

Przebudzenie. Gdzie ja jestem, aha, w Gołuchowie. Trza się okąpać, coś zjeść. Ósma rano. Barbarzyńska pora na wstawanie. Chyba obudziłem się pierwszy. Centralny ogień ledwo się tli, w tipi zresztą nie lepiej. Po kilku chwilach palą się oba. Martwię się o Yegman. Przecież to moja siostra. Ciągle jej nie ma.

Tymczasem ośrodek budzi się z sennej ociężałości. Między domkami zaczynają kręcić się ich mieszkańcy. Niektórzy nieco dziwni: hiszpańska inkwizycja czy polscy kosynierzy przemieszani z białogłowami? . Do dziś nie wiem co to była za załoga. Właśnie jadłem bardzo pożywne śniadanie: kawa, fajka i "włosy Custera", gdy wyłonił się z namiotu Marek. Zaczęły też ćwierkać Sikorki. We mnie zaczęła dojrzewać myśl o wyjściu po zakupy. Nie miałem wszak żadnego zaprowiantowania. I dojrzewała sobie ta myśl tak do dziesiątej, wśród rozmów i śmiechów, gdy zobaczyłem coś, co przyspieszyło mi akcję serca. A raczej kogoś. Jaszczurkę. Przyjechała tylko na parę godzin. I choć przez ten czas nie da nadrobić się zaległości w rozmowach za dwa lata, to jednak chwała Jedynemu, że te godziny trwały. Że dalej rozmawiamy jak dawniej, że nie zepsuło się wszystko. Pokaz fotek z rodzinnego albumu pt. jaszczurcza familia. Opowieści o Jaszczurzątkach - Kasi i Asi. Jedna z nich na pewno będzie indianistką bo już się uśmiecha przy indiańskich pieśniach. Indianiści wszystkich krajów, mnóżcie się, czy jakoś tak.

Gdy do ogniska dotarł Jędrek był to znak że i KPW powoli podnoszą się z leż. Poszliśmy więc do reszty ich obudzić, co nie spotkało się z entuzjazmem. Nie ma to jak kolejna kawa na świeżym powietrzu w gronie przyjaciół.Yagna robiła nam sesję zdjęciową. Marek tymczasem siedział przy ognisku i ciągle coś pisał. KGB czy jak?

Ciekawym co powstanie z tych Markowych zapisków.... Na chwilę przybył do nas, potem zniknął po czym pojawił się z mrożącą krew wieścią: reporter "Ziemi Kaliskiej" na horyzoncie. Ale jełopa za przeproszeniem do nas wysłali, ale o tym za chwilę. Na prośbę Marka wbiłem się w strój (zresztą co to za fiesta gdyby chodzić tylko w cywilu) i wraz z wszystkimi zasiadłem przy ognisku. Reporter pytał o standardy: jak, od kiedy, po co, co się tu będzie działo i widać było, że chce przedobrzyć. "To ja napiszę że będą kramy, dużo wigwamów, a znaczy tipi, ludzi w strojach ...". Zresztą przegiął przy robieniu zdjęć. Zamiast oddać realizm tegorocznej fiesty, czyli spotkania przyjaciól zajmujących się kulturą Indian, facet chciał zrobić pokaz. Coś czego nie było. Ustawianie zdjęć w sposób marginalizujący ludzi nie w strojach wbudził nasze oburzenie. Gość w końcu poszedł a my musieliśmy oczyścić atmosferę. Szałwia jest dobra na wszystko. I Ogień. I Pieśni... śpiewaliśmy razem... śpiewaliśmy z Jaszczurką jak kiedyś. Oczywiście nie mogło zabraknąć pieśni o Okla-Teyu. Ktoś wpadł na pomysł by potańczyć, więc gdy ja zdzierałem sobie gardło, wokół ogniska trwał Round Dance... na dwie pary.

Wróciło słońce, zrobiło się znów normalnie..... śmiech Sikorek, Marka, Jaszczurki....trwał Dobry dzień. Niestety zbliżała się godzina odjazdu Jaszczurki. Poszliśmy jeszcze nad zalew, a potem w stronę "centrum". A to, że szedłem w stroju, Jaszczurka w swej opaciorowanej kurtce a Sikorki poobwieszane paciorami i kośćmi to pryszcz. Z niecodzienności naszego wyglądu zdaliśmy sobie sprawę dopiero idąc wzdłuż drogi Pleszew - Kalisz. Kierowcy się za nami oglądali i zaczęliśmy się zastanawiać czy nie spowodujemy mimowolnie jakiejś kraksy. W jednym samochodzie ktoś złapał się za głowę, mam nadzieję, że nie z przerażenia. 15:06 i żółta 12-tka pochłonęła Jaszczurkę i uniosła w stronę Kalisza. Do zobaczenia!

Ruszyliśmy przez Gołuchów z Sikorkami na zakupy. Podczas wybierania produktów, nad butelką wody o smaku pluskwiaków powoli stawaliśmy się Rodziną. Do Ani mówiłem per "żono", ona do mnie per "mężu" a Marta z powodu swej niewielkości i wyrazu twarzyczki jak u 12-to letniego dziecka została naszą "córką", mimo że tak naprawdę była tylko rok młodsza do Ani. Szliśmy tak objuczeni zakupami, jakieś babsko o wyglądzie spasłego bizona chciało nas staranować rowerem a wiatr próbował zerwać mi pióra z głowy. Ciągnęły się zlotowe opowieści. W końcu dotarliśmy do obozu. Nie tylko my. Dokulały się Yegmany i Staszek, którego zawsze podejrzewaliśmy, że potrafi chodzić po wodzie. Staszkowy szeleszczący namiot stanął obok Markowego, moja siostra z Adą znalazły legowisko w tipi, gdzie zresztą postanowiły zamieszkać też Sikorki. Wyglądało więc na to, że będzie 4:1 na korzyść sfeminizowania tipi. Dobrze mieszkać z tak liczną rodziną. Poza tym zawsze gdy w domu znać kobiecą rękę wszystko lepiej funkcjonuje. A co dopiero gdy tych rąk są cztery pary? Żyć nie umierać. Po chwili dzięki łączności komórkowej (tak, tak, typowe tradycyjne metody kontaktu dystansowego) wiedziałem, że będzie nas w tipi szóstka. Ma dotrzeć Grzegorz, słynący ze swego zamiłowania do siekiery i drzewa. Wynik ustabilizował się więc na poziomie 4:2 dla kobiet, choć często mieliśmy rezydentów zamiejscowych.
Rozmowy z Siostrą. Bardzo ich potrzebowałem. Dobrze, że mamy siebie i podtrzymujemy się wzajemnie w rzeczywistości. Ale nie tylko poważne sprawy słyszały wody zalewu. Rośliny mutanty i inne trujące paści też znalazły swój czas. No i słynne Yegmanowe "tag". I miedzy nami wiedzmami: kocham cię, moja ty Krucza Siostro.

Tymczasem obóz zaczynał swe wieczorne życie. Koło 21-ej przybył Groszek i cała poznańska załoga. Pojawiła się także Irena zwana Sepulturą. Choć jej głos raczej pasowałby do filmów z 20-sto lecia międzywojennego. Tipi Groszków stawialiśmy w ciemności rozgonionej nieco światłami samochodu. Gdy Groszek wyciągnął paczkę z materiałem nie wiem czemu zaatakowała mnie myśl, że może to tipi jest dmuchane. Ale okazało się zwykłe. W końcu nie bez trudu (każdy ma swoje metody stawiania domku i trochę nie mogliśmy się zrozumieć) drugie tipi na fiescie stanęło. Nieco krzywo. Ale nic to! Obok jeszcze namiot i coraz więcej ludzi przy ognisku. Pierwsze nieśmiałe śpiewy. Baby Yagi zaczęły dawać czadu, czasem ja co nieco zachrypiałem. I tak do pózna. KPW musiało jednak odespać wczorajsze granie, Groszki potoczyły się do baru a Rodzina zasiadła w tipi. Przyszedł też Staszek.

Wspólna kolacja, w niej jakieś dziwne sojowe coś, tysiące haseł, których nie pamietam, opowieści Yegman o Dakocie. Dalej już coś dla miłośników języka naszych południowych braci - Czechów. Uvařeni divacy, drevni kocur, momentalnie nepřitomni i inne. Ryczeliśmy ze śmiechu jak smoki. Koło pierwszej w nocy uchyliła się klapa wejściowa i wsunęła się chustka Reed'sa na głowie Grześka. Tak więc Rodzinka w komplecie.

Tymczasem na dworze zaczęły się wiatry, ciężkie krople znaczyły materiał tipi. Na Sląsku burza na całego a u nas tylko taka sikawka. Z Yegman ustaliliśmy, że ktoś musiał zrobić coś nie tak, że pogoda się na nas obraziła. Deszcz tymczasem gasił centralny ogień, w tipi ciepło i po usilnych staraniach koło trzeciej zasnęliśmy, wsłuchani w mowę wiatru, dzwięk deszczu, słowa ognia.....

Sobota, dzień magiczny. Zaczęło się od głosu. Dobrze, ze Ania wstała wcześniej i nie stratowałem jej skacząc w śpiworze do wyjścia. Jak najprędzej. Marta i Grześ mieli ze mnie niezły ubaw. Tymczasem moim oczom ukazał się taki widok: nisko nad drzewami przeleciał ciągle mówiąc kruk. Zatoczył koło nad obozem i poleciał w stronę Kamienia. Wiedziałem już że trzeba tam iść. Głos kruka zresztą często było tego dnia słychać. Tym co widziałem podzieliłem się z siostrą. Sprawdziły się też nasze wieczorne przypuszczenia. Ktoś wrzucił do głównego ognia całą torbę śmieci. Pogoda dalej była pod psem. Trzeba było coś zrobić. Ognisko oczyszczone, zapalone ponownie. Dużo rozmów, przybywa Maria z Krotoszyna. Zdjęcia, dużo zdjęć "Człowieka o Stu Twarzach". KPW coraz smutniejsze i wyraznie nie w sosie. Monika nie przyjedzie, niewesoła to wieść. Ktoś patrząc na Anię i mnie stwierdził: "ornitologiczne małżeństwo".

Tymczasem Rodzinka poszła polować na "Ziemię Kaliską" czy jak ją nazwaliśmy: "Ziemię Kilaską". Niestety nie było nigdzie numeru sobotnio-niedzielnego. Gdy wracaliśmy przeleciała nad drzewami para kruków. No nie, trzeba więc coś Mocnego zrobić. Telefon od Jaszczurki: ma gazetę i boki zrywa z tego jak to Marka przerobili na Macieja. A mówiłem że muła patentowanego gazeciarze przysłali.

Zimno.Grzejemy się przy ogniu. Grzegorz z regularnością szwajcarskiego zegarka rąbie drewno. Co godzinę. Tymczasem Irena Sepultura i Człowiek o Stu Twarzach (wyglądający jak żywcem przeniesiony z Morii kumpel Gimliego) znoszą Grześkowi materiał do rąbania. Przerąbane. Wreszcie trza podnieść zady i ruszyć. Do Kamienia droga nietrudna. Ostatnio szedłem nią po ciemku z potrzaskaną łepetyną, na której Yagna ćwiczyła swe umiejętności szermiercze. Ruszyliśmy: Yegman, Ania, Marta, Grześ ten który Rąbie Drewno (akurat teraz nie rąbał), Ada, Jędrek, Staszek i piszący te słowa Kruk. I jeszcze dwie gościanki których imion nie pomnę. Nie do końca pamiętałem trasę, ale szliśmy. Że idziemy dobrze stwierdziliśmy po kamieniach, które leżały przy ścieżce. Najpierw mały, za jakis czas większy. No, to trzeci to już musi być ten wielki Kamień. Dotarliśmy. Dwa bębenki i grzechotka też. Ogromny głaz narzutowy, największy na wielkopolskiej ziemi został wkrótce oblężony i zdobyty. Na jego szczycie zasiedli: Marta, Yegman, Ada, Grzesiek, Staszek i Jędrek. Ja z "żoną" zostaliśmy na dole. Tak jakoś tliła mi się w głowie myśl: "Ciekawe jak zejdą, gdy nikogo nie będzie na dole....". I stało się. Gdy nadszedł czas zejścia z Kamienia odbieraliśmy tych, którzy weszli lub wskazywaliśmy "stopnie" i "chwyty". Ogólnie wyglądało to czasem jak odbieranie porodów, tylko jakoś tak dziwnie z góry. Szczęśliwie wszyscy cali stanęli na ziemi. Sześciu "Urodzonych na Kamieniu". A potem śpiewy. To nic, że inni ludzie, którzy dotarli do Kamienia jakoś tak podejrzanie na nas patrzeli. Kilka pieśni, w tym Crow Hop i pogoda zaczęła się poprawiać, nam humory również. Dobrze, że kruki wezwały nas pod Kamień. Powrót do obozu ze śpiewem na ustach. Nosiło mnie jak cholera aby potańczyć.

W obozie krótki posiłek w tipi. Tymczasem moja druga Siostra - Yagna z resztą KPW wybierali się na Kamień. A my co? Ruszamy na żebry, tzn. na żubry. Po drodze włączył się mój prześmiewczy charakter i niektóre maszyny leśne nabrały nowych nazw i znaczeń. A budkę dla sów przerobilismy na ukrytą kamerę. Dotarliśmy w końcu do zagrody i staliśmy tak oglądając 1248 odcinek żubrzej telenoweli pt. "Żeby dwoje chciało na raz". Niestety żubry coś nie umiały się dogadać. Zaczęliśmy więc obserwację innej samicy, która wyraznie zaczęła tańczyć. Noż, kurcze, kroki jak do two step. Normalnie czary jakieś. Żubr nas uczy tańczyć. Lepszy gość, a raczej gościanka. Potem jeszcze sesja zdjęciowa z danielami w roli głównej, podczas której moja "córka" Marta siedziała mi na plecach. Jakoś tak przypomniałem sobie, że tam siedzi dopiero na parkingu przed muzeum. A prócz tego tablica informacyjna przed żubrzą zagrodą ma nowy wzór. Indiański oczywiście. Dzieło Yegman. Wracając, spotkaliśmy w Gołuchowie w jednej z zagród "grassiarzy". Nie mam bladego pojęcia jak się ta rasa kurczaków nazywa, ale wyglądały jakby zaraz miały grass dance tańczyć. Nawet na głowach miały roache, "wełnę" na nogach i łaziły z rozstawionymi na boki skrzydłami. Przekomiczny widok. Wieczorem postanowiliśmy zrobić wyżerę, ale nie upolowaliśmy kurczaków. Kupiliśmy w trzy d... jadła i pomaszerowalismy na obóz. Trochę go nie moglismy poznać. Jakies totemy wyrosły a kije zakwitły czaszkami. Znowu jakieś czary.
Gdy Grzegorz pojechał do Krotoszyna po ichnie tipi i paru ludzi, na obozie ukonstytuowało się Stowarzyszenie Dzierżycieli Łyżek, które ja nazywałem Stowarzyszeniem Pożeraczy Kaszek. A zażerali się nimi, jakby nic lepszego na świecie nie istniało. Niestety, to stowarzyszenie też sfeminizowane: 3 kobiety na jednego Staszka.

Zapadał zmierzch, krotoszyńskiej załogi jak nie było tak nie ma a nas zaczynają gardła do śpiewów swędzieć. W końcu już w kompletnej ciemności Grzegorz dociera wraz z krotoszyńskim tipi i jego mieszańcami, tzn. mieszkańcami. Duże to tipi, a stawialiśmy je przy świetle reflektorów samochodowych. Udało się w końcu. Marta przyglądała się jak po raz kolejny na jej oczach staje dom. A potem śpiewy. Do zdarcia gardeł. Baby Yagi troiły się we dwie, a ja najlepsze co mogłem zrobić to nie przeszkadzać, choć miałem śpiewać za nieobecną Monikę . Po raz kolejny byłem pod wrażeniem. Mają dziewczyny głosy. Pieśni głównie (ob)leśne. Nie znam ich tytułów, ale chyba będą znane fiestowiczom hasła: "kura song", "dzianina" i tym podobne. Pod koniec trochę pomęczyłem ludzi pieśniami lakockimi i zaczął się ostatni, nieplanowany, punkt wieczornego programu. Yegman postanowiła podzielić się wiedzą jaką obdarował ją żubr i wystartowała szkoła tańca. Kroki, akcenty, style. Dwie kobiety ruszył z Yeg na srodek. Ania z Martą. Do tego Ada. Ania szybko załapała o co w tańcach i akcentach chodzi. Długo trwały te tańce, opowieści o nich, o bębnie, rytmach, aż w końcu drewno się prawie skończyło a wszyscy porozchodzili się do domów (czyli tipi, namiotów i innych takich).

U nas zaczęla się wyczekiwana rodzinna wyżera. Pojawił się też Marek i Staszek, który siedział sobie spokojnie i majestatycznie aż w takim samym stylu usnął. Po jedzeniu wzięliśmy na języki filmy. Wszelkie, ale skończyło się na "Władcy pierścieni". Pochłaniając kiełbaski obrobiliśmy też d... "Wiedzminowi". I znowu posypały się hasła, których bez dyktafonu nie da się zapamiętać. Ale wyszło przy tym że moja "żona" Ania jest zagorzałą feministką. A czemu feministki są zagorzałe (a właściwie w domyśle: za gorzałę)? Bo nie za piwo. A z czego się składa zagorzała feministka? Tak samo jak dzida bojowa: z przedzagorzałej feministki, śródzagorzałej feministki i zazagorzałej feministki ...itd. Wreszcie wszystkich zaczął morzyć sen. Staszek wrócił do swego namiotu, Marek uczynił to już wcześniej. Trwała jednakże parterowa dyskusja między Yeg, Anią i mną. Otwarty pozostał problem kobiecych i męskich gustów.W końcu Yeg się "wyłączyła" a my (ja z Anią) zasypialiśmy patrząc na jaśniejące niebo i gadając jeszcze pare chwil....

Niedziela, dzień pożegnań. Jeszcze dobrze sen nie uciekł spod powiek gdy podniosła się klapa i wszedł Jędrek. Ognisko prawie dogasło, drewna zostało niewiele, powoli wygrzebywaliśmy się ze śpiworów, gdy jedno z zawiniątek (bo nie było widać głowy) wydało dzwięk głosem Yegman: "Jędrek, zrób kawy". Jędrek nieco zdziwiony rozejrzał się po tipi i wylęknionym głosem spytał: "A z czego ja ci tu kawę zrobię?" Odpowiedz padła natychmiast: "Z KAWY, K...A!" Wszyscy się obudziliśmy. Ze śmiechu. Jędrek wyszedł i już zaczynaliśmy w niego wątpić, wymieniając krytyczne uwagi. Ale powrócił z czajnikiem wrzątku i zrobił kawę! Z kawy. Yeg może być spokojna o Adę, Jędrek o nią zadba, przynajmniej kawę zrobi.

Wynurzyłem się w końcu z tipi i w miejscu gdzie wczoraj rozbijaliśmy trzecie ziała pustka. Krotoszyńskie tipi widmo znikło. A potem już tylko smutek pożegnań. Pierwsi zwinęli się KPW: moja siostra Yagna z Loco, Jędrkiem i Magdą Białym Warkoczem. Do zobaczenia!!!!... Do następnego ogniska......

Zaczęło się robić coraz ciszej. Do czasu. Sepultura zaczęła śpiewać więc ja nie pozostawałem jej dłużny. I tak na przemian. Powłączali się inni, więc w końcu wylazłem z tipi, śpiewaliśmy przy malutkim już centralnym ogniu, Staszek zaczął śpiewać jakieś nowe pieśni, których jeszcze nie słyszałem, Yeg trochę potańczyła. Tak oddalaliśmy od siebie wizję wyjazdu i rozstań. Jakiś czas pózniej z drogę ruszyła siostra z siostrzenicą czyli Yeg z Adą. .....whenever I am away from You, I'll always get does lovesing blues: neverever leave me and I'll never leave You..... Rodzinka się rozjeżdżała. Powoli acz nieubłaganie zbliżała się też i moja godzina "W". Koło 14-ej podjechał samochód po Anię z Martą. Robiło mi się jakoś tak coraz smutniej na myśl o ich wyjeździe. Do samochodu zapakował się też Staszek. Odjechali....

Kiedy znowu spotkamy się w takim gronie? Kiedy znów Rodzinka zbierze się razem przy jednym ogniu? W jednym tipi? W końcu przyszedł czas na nas. Tipi zwija się szybko. Pakowanie w pojazd Grześka to moment. Zabraliśmy też Marka i Irenę do Kalisza. Ale najpierw ostatni posiłek w Gołuchowie: pieczony kurczak przywieziony przez żonę Marka. Mam nadzieję że nie był to sobotni grassiarz...
To tyle. Ktoś może powiedzieć, że nic się nie działo. Ale chyba tylko ktoś kogo tam nie było i nie poczuł tego klimatu, jaki panował na fieście. Wracam często do tych dni myślami, teraz, gdy siedzę przed monitorem w Dąbrowie i wcześniej w pracy czy podczas wędrówek po terenie. Tipi zwinięte na szafie pachnie jeszcze fiestowym dymem...

Dzięki, Marku za zorganizowanie tego spotkania, dzięki wszystkim, którzy do niego przyłożyli swej ręki, dzięki wszystkim, którzy siedzieli przy ogniu, śpiewali czy gościli w mym tipi, dzięki Yegman, za jej słowa i specyficzne "tag"... i na koniec (tylko się nie obraz) dzięki dla Bluewinda, że nie przybył, dzięki czemu Ania i Marta zamieszkały u mnie i włączyły się w Rodzinkę.....

Błażej " Kruk "


 
 
idź do góry | Wróć do strony głównej
 
(1kB) (1kB)
(1kB)
(1kB) (1kB) (1kB)
Indianie
Festiwale
Powwow
























































 
 
 
 
 
(1kB) (1kB) (1kB)
 
 
Ostatnia aktualizacja: 4 marca 2024 r.

Strona istnieje od 02 czerwca 2002 r.

Indianie Ameryki Północnej. Indiańskie tańce Powwow.

Wioska indiańska - Indianie Huu-Ska Luta Raven z Torunia

Copyright by Dariusz Lipecki

Najlepiej oglądać w rozdzielczości 1024x768. Strona optymalizowana dla Mozilla Firefox

Design Copyright by ..:: LasekEurodesign 2002-2016 ::..


Indianie Huu-Ska Luta Raven. Spotkanie z kulturą Indian Ameryki Północnej Toruń
stat4u

Free Page Rank Tool

Wioska indiańska

Indianie taniec Powwow Wioska indiańska Huu-Ska Luta